Czarek Samuel K.

sobota, 31 lipca 2010

wiersz o poranku i o idącym przezeń ulicą na wschód







Wychodząc uczyniłem poranek
jak orgazm jaskrawego blasku i światła zawieszonego w drgającym
rażącym oczy powietrzu
Skręciłem ulicą na wschód i nagle wszystko stanęło
lśniącymi i połyskującymi napaściami chłodnej bieli i złota
czułem jak blask miota się we mnie
zatyka oczy uszy usta i nozdrza
Mieniące się chłodne światło szumiało i kipiało
jak woda w strumieniu oszalałym najwyższym wezbraniem
Dotykało mnie lśnienie
było lepkie
przylegało do mnie i spowalniało
zaskoczone poruszenia moich skrzydeł
Wszędzie we mnie był odblask błyszczących na kołach kolarzy
i szyny tramwajowe oplatały mi stopy
poddałem się ich hipnotycznym kierunkom
jezdnia i chodnik promieniały
własna świętością asfaltową i granitową
Chodziarze też byli jakby święci
choć nieco świetliście nienaturalni
mienili się odbitym od ścian nawy
ciągnącej się wzdłuż chodników blaskiem
wewnątrz opuszczonych skrzydeł trochę cieniści
Z drugiej strony skrzyżowania
wbiło mi paznokcie w oczy słońce
rozdęte na całą przestrzeń
zamkniętą połyskującymi jaskrawo tarczami katedr
z martwego złota i twardej bieli
Miałem dokądś iść jednak dreptałem w miejscu
chyba blask szumiał we mnie zbyt wysoko
i zacierał wszystkie znane mi ścieżki z tropami na nich
a może unosiłem się nieco w powietrzu
dziwnie lekki
Nagle jak klepsydra objęła mnie wspaniałość
półcienia tramwajowego przystanku
czas porzucił rozedrgane migotanie
ruszył i ulica ruszyła
Mogłem już zamknąć oczy
i znów widzieć siebie w oswojonym świetle ciepłego poranka
pośród przyciszonych szeleszczących głosów chodziarzy
i dzwonków telefonów z nieba
cichutko i ptasio kwilących
w cierpliwych kieszeniach 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz