Idę do białego mostu
co wschodzi nad rzeką
przez zapach i szelest liści drżących od barw
niegościnną obcą przestrzenią
Rzeka pchana przez wiatr
migoczące w chłodnym słońcu blaski ryb
nadrzeczna aleja obsadzona białodrzewem i jaworem
patrzę na biel pni
na subtelne zgięcia liści w locie
ziemia urasta po otwarte niebo spod trawy
lęk we mnie jak kosa
gdy żniwiarz tnie łąkę szeroko
Morze wzięte z wszelkich niepodobieństw
dymi jak czaszka
zimą wyjęta z bagna
w krzyku żurawi skrzyp kamieni młyńskich
i nagła jasność otwieranych piwnic
i żadnej nadziei
tylko ślady żółwi ptaków i drapieżców
Nade mną pęcznieje odwłok mrówki
czuję jego jad kwaśny odurzający w swojej potędze
skwierczy wysoko nade mną i sypie łuski
jak szklane błyskotki co przeszły przez ogień
To jest mój sen i obudzenie
którego nazwać broni mi stygnąca krew
to jest mój świat
cała jego przestrzeń
w której przeszłość patrzę
widzę oczy co może już zgasły
stamtąd – z okna – firanka na wietrze
i światło – oliwne czuwanie lampki
Wysuwam rękę
- chłodna wiotka trawa i rosa
nim się w szron zamieni
wyżej – niebo ptakami poryte
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz