Któregoś dnia kwietnia pół do siódmej wieczorem
na niebie zatrzepotał słoneczny punkt
i otwarła się przestrzeń
tak doznałem jej sferycznej głębi
Przybysz w bezgłośnym krzyku światła
daremnie hamował swój rozedrgany pęd
wibrował złotą strzałą
wśród zgęstniałych płaszczyzn
i jaśniał sygnałem ptasich konających skrzydeł
Natychmiast wysłałem ręce i oczy
przeciw mechanice nieba
byłem jak mieszkaniec morza
z dna widzący tragedię na falach
lecz był tam już tylko niezmiernie odległy dymek
Na schodach domu
dotknięty przestrzenią stałem żałobny
dłonie i oczy powróciły puste
i tylko musnął mnie daleki powiew
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz