Braliśmy jakiś zakręt
Moje prawe skrzydło objęło w posiadanie
nie przejechane jeszcze przestrzenie
sezonowo i geometrycznie umykających pejzaży
Zamknięta za szybą powietrza
mówiłaś chyba
boję się jastrzębi
nie zidentyfikowanych obiektów
i pierwszego uniesienia
Ty zaplanowana ze mną nieszczęśliwa podróż
nawet gdyby nam przyszło ją w tobie
i we mnie raz jeszcze rozpalić
Ja czoło burzy
może zwalista wyobraźnia
każę ci wziąć głęboki oddech
zanim wypukłość kropli pęknie
ciężarem z niejasnego powodu
Trzeba pokonać miejsce
w którym stoisz wbrew przypadającym tobie hierarchiom
oczu języka i dłoni
Trzeba wypuścić latawce do pustych obszarów
mieszane trawy liter z wierszy
wtedy zaszumią ci miłość trwającą wiecznie
nie zmąconą oddechami i potem męża
Nie ma w nas twarzy
co będzie już było
pionowe słońce i ciemność na przemian
Całe dziedzictwo twoich genów
to płomień coraz dalszy i zimniejszy
przywołujący cienie większe i bardziej zbłąkane
to potęgujące się odejmowanie
istnienia wysoko sklepionego
nic złego nic dobrego
Boga
Sowa nocny snajper
z przeciągłym hukiem rozstrzelała w nas powietrze
Jeszcze szczytujemy tę samą figurę
na wpół zasypując się niezdobyta przestrzenią
na wpół w swoich ciemnościach
identyfikujemy co nasze
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz