Hieronim Korcz
zaobserwował u siebie pewną prawidłowość, otóż wieczorami czuł
się zmęczony i klapnięty, natomiast o poranku wypoczęty i rześki.
Świat jest Boży – westchnął. Postanowił zmienić nieco
porządek swojego dnia, tak, aby zminimalizować czas zmęczenia, a
poszerzyć przestrzeń rześkości. Zaczął od wczorajszego
wieczoru.
Położył się
spać nie, jak miał we zwyczaju, między północą, a pierwszą,
lecz już ok. dziesiątej. Po kilku wspaniałych, zaznaczonych
narcyzmem chwilach pojawił się problem. Hieronim Korcz nie mógł
zasnąć. Zrazu zaczął się wiercić, coraz bardziej niespokojnie,
aż się spocił i dał spokój. Potem próbował liczyć barany
skaczące przez płotek. Mniej więcej po 240 zamiast liczyć,
mordował w locie te skaczące barany, na początku bejsbolem, potem maczetą. Zrezygnowany wbił wzrok
w sufit i wtedy zaczęły mu się przypominać sytuacje, kiedy
popełniał gafy, kiedy się ośmieszał, wszystkie kosze jakie
dostał, chwile, momenty, kiedy zawiodła go męskość, zdarzenia, które
pokazywały jasno, jakim jest nieudacznikiem, porażki zawodowe,
zgubione pieniądze i dokumenty, zgubione klucze do domu, kretyńskie
zakupy, na jakie dał się naciągnąć, imprezy na których się schlał i zbłaźnił, i jeszcze wiele sytuacji, do
których zazwyczaj wstydził się przed sobą przyznać.
W efekcie,
kompletnie rozjechany, zasnął zajęczym snem ok. czwartej nad
ranem, a o piątej wstał. Był zdruzgotany, sponiewierany fizycznie i
psychicznie. Przemył twarz, niechętnie przyglądając się swojej
sinej cerze i worom pod oczami. Zamiast kawy zaparzył sobie melisę
i sączył ją klnąc gardłowo, szpetnie, nieustępliwie.
Po drugim kubku
melisy Hieronim Korcz zadzwonił do pracy, że bierze wolne, ubrał
się i pomimo siąpiącego chłodnego, październikowego deszczu,
poszedł na długi spacer gdzieś, wszystko jedno gdzie, byle dalej od siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz