Czarek Samuel K.

niedziela, 31 października 2010

wiersz o kropelkach łez





Zobaczyłem tam gdzie patrzeć chciałem
w twoich oczach
cienie dróg niezmierzonych
stopami ani żadną opowieścią
echa słów
których próbowałaś nauczyć swoje sny
budzące poranki
westchnieniem zaciśniętym kurczowo
na śladach łączących twoje
wieczory z dniami
jak okruchy chleba na stole
wyczekujące świątecznych świec
łączą głód z nadzieją

Zobaczyłem rysunki
obrazy wyryte palcami i muzyką
na ścianach w powietrzu
otulone oddechami z twojej pamięci
były tam kolorowe szklane kuleczki
nanizane jak rosa
i góry przepastne pod szczytami
dom z ciepłymi oknami
w krainie za siedmioma rzekami
i takie niepotrzebne nigdy nikomu
drobiazgi
na półkach i w szufladach
i w twoich dłoniach
bukiet kwiatów

Zobaczyłem tam kamienie
roztarte na piach i pyl
żmudnym uporem rąk
drżące iskierki tęcz
uczepione źdźbeł trawy i pajęczych nici
rozrzucone przez nocne burze
po progach wśród widnokręgów
kropelki łez zasuszone pomiędzy kartkami
książek i brzasków
zobaczyłem tęsknotę
rozcinającą pamięć jak topór
krew zakrzepłą na bliznach
które nie chcą ukoić
i cień wyciągniętych dłoni
przybitych do żaren nadziei
jałmużną czasu

Tak cicho mówisz
twój szept dźwięczy dzwoneczkami gwiazd
tak cicho patrzysz
twój wzrok chmury unoszą za horyzont
tak cicho bolą mnie stopy
od wyczekiwania odgłosu kroków
tak cicho twoje serce
cisza w nim zamiera


 

sobota, 30 października 2010

Hieronim Korcz




   Na wczorajszej imprezie zagrali w butelkę. Hieronim Korcz przegrał, co było w sposób oczywisty do przewidzenia. Gra była znacznie ciekawsza odkąd Hieronim Korcz zaczął grać z kolegami, a nie jak dawniej sam.
   Teraz w zaciszu własnego fotela Hieronim Korcz nostalgicznie wypalił papierosa i zabrał się za pisanie pamiętników. Popijał kawę z dodatkiem wanilii żeby zmienić natrętny smak w ustach.


czwartek, 28 października 2010

wiersz o kształcie do którego nie pasują dłonie








Z każdej twojej nocy
wynoszę krwawe pręgi
jakby wzdłuż mojego ciała
ostrza twoich włosów otwarły granicę
łączącą żywioły

Tuli mnie bat gorący
każdej twojej nocy
jakby czarny anioł
dosiadł twojej ręki

To śmierć nielogiczna
kształt do którego nie pasują dłonie
ekspozycja skrzydeł
w bryle bez wiatru

To ptak bez widnokręgu
w śnie najdalszym
zagląda mi w oczy

Dotykam go ostrzem
twoja ręka krwawi




środa, 27 października 2010

Hieronim Korcz



   Sytuacja nabrzmiała, wydawała się Hieronimowi Korczowi beznadziejna i bez wyjścia, toteż cichaczem postanowił wyjść wejściem. Chociaż bił w niego napis wyjścia nie ma przykucnął i przemknął jakoś tyłem, po czym obszedł budynek dookoła zamyślając wejść wyjściem. Los jak zwykle zakpił sobie z Hieronima Korcza gdyż wyjście otwierało się tylko w jedna stronę - do wyjścia.
   Zdesperowany Hieronim Korcz pomyślał – No tak, los robi sobie ze mnie jaja. - A przecież jaja Hieronima Korcza nie robiły na nikim wrażenia. Pomimo to, a może dlatego mruknął pod nosem – Eunuch, widać nie ma swoich. - Rozpaczliwie głęboko wsunął ręce w kieszenie spodni i w tym ostatecznym geście zdecydował wytrwać i przeczekać.


wtorek, 26 października 2010

wiersz o odwadze wiersz o chwale







Twarze przechadzające się ulicami
w parkach ogrodach
i ich labiryntach
w zawiei zaułków i korytarzy
rozmazane pędem oczekiwaniem
niepewne odbicia twarzy
niesione przez lombardy zmyśleń
osaczone i ogłupiałe ukojeniem
zwarte w kolumnach
uciekające z pola
wołające pod niebiosa
ile tchu

Odbicia twarzy ich tarcze i lustra
ich oczy żarliwie wydarte brzaskiem
cieniom nocy rozpasanych lustrami łóżek
i stołów nasyconych pragnieniem
zmartwychwstałe w bramach domów
promieniami dnia bezzwłocznie zapomniane
przestworem słońca
nanizane na podmuchy wiatru
smród samochodów i lustra reklam

Zanim pójdziesz te swoje kilka kroków
na podbój innych i ich czasu

Zanim w klatce lustra
odwzajemnisz wiarę odbiciom
i okażesz im zaufanie
pozapinaj szczelnie zamki drogowskazów
ustaw je na wzgórzach i na chmurach
ręce wyciągnij jak jarzmo
dotykiem o lustra opartym
dłońmi chłodno i rześko
i pomyśl
odbicia twoich myśli okryją ci twarz
w jej odbiciach
jak przyłbice

Tarczę i miecz poniesiesz u boku twarzy rycerzu
lustro walki i odwagi
odbicie chwały i pożogę werbli
wbitych w lustra twoich marzeń
jeśli je marzysz

Lustro tarczy w twoim sercu
w dłoni trwoga i panika rozbujane pychą
oto niemoc w białym świetle
tych lustrzanych witraży
i oczu zaciśniętych w pięści

Przed kim bronisz się tak
wojowniku zaginiony w lustrach
i w luster odbiciach
gdzie próbujesz biec gdzie uciekać
nie ma pośród odbić lustra ukojenia
ani nadziei
ani Boga i nie ma jego odbicia
jest tylko lustro twojej twarzy
niesiesz je w lustrze twoich dłoni odbite
i twoich rąk i stóp
i w reszcie mroku zakrywającego przepaście
wiarą niewidzenia
niczego już więcej
prócz odbić w rytmicznych odbiciach
bez dna i bez krawędzi
bezpiecznych




niedziela, 24 października 2010

Hieronim Korcz




   Hieronim Korcz wbrew obiegowym opiniom jest gantlemanem. W jego sypialni pod łóżkiem zawsze stoi nocnik. Tej nocy zasnął z ręką w nim, wypełnionym zawartością jak należy.
   Poczynania te pomimo pozorów nie były irracjonalne. Otóż były to ćwiczenia. Wczoraj Hieronim Korcz nieopatrznie przydepnął palce przełożonemu i dziś będzie musiał mu włazić w dupę. Determinacja Hieronima Korcza miała jednak granice, w WC spało mu się niewygodnie.


sobota, 23 października 2010

wiersz o biegnącym po niebieskim zboczu






Poprzez niebieskie czerepy chmur zatknięte
na porozrzucanych białych kościach
jak na drzewach
biegnę w dół niebieskiego zbocza
roztrącam siekące moją twarz skrzydła aniołów
i splecione w bicze warkocze ich włosów
stopami zdartymi do kości
na perłowych rajskich kamieniach
znaczę krwawy ślad
trop który nie zmyli dyszących za mną pogoni
legionów z obnażonymi mieczami

Od przeszłej niepamięci
do przyszłej pędzę i z trudem łapiąc oddech bezsenny
przez pokrwawione usta zsiniałe od zaciskania
szepcę modlitwy błagalne i dziękczynne
z przyzwyczajenia i na wszelki wypadek
a z mrocznego oczodołu niebieskiego lasu
łypie na mnie rozbiegane oko opatrzności
jak drżąca z zimna i strachu
mała głodna wiewiórka

Wyjmuję oczy i chowam po kieszeniach
by nie widziały koszmaru mojej klęski
w tej krainie wiecznej szczęśliwości i miłości wszelkiej
sytej aż brzemiennej do rozpaczy
moje puste miejsca po oczach widzą więcej
rzadziej potykam się i rzadziej się przewracam
brak już na mnie miejsca na rany
i skruszała tarcza skóry od ciosów
coraz mozolniej i ciężej biegnę w dół
pomiędzy stalagmitami i szkieletami drzew
już zaczynam dostrzegać przez skraj niebieski
biel i pustkowie cel niczym azyl
i jak nań miejsce

W końcu przewracam się
już nie mam sił powstać
pełznę na krwawych kikutach kolanach i łokciach
byleby dalej byleby bliżej
ale brak mi bicia serca i serca paniki
padam więc twarzą w niebieską opokę
dusząc się niebieskim błotem
i swoją krwią czerniejącą od powietrza
błogo mi wreszcie w tej rajskiej dziedzinie
ale tylko chwilę
znikomą jak niepamięć
bo natychmiast znów jestem na szczycie nieba
i bez zwłoki rozpoczynam bieg w dół zbocza
niebieski szaleńczy
przez niebieskie czerepy chmur
zatknięte na porozrzucanych białych kościach
przy wtórze hymnów
dobytym z niebieskiej szafy grającej
którą włączam danymi mi na drogę monetami
zdjętymi z powiek




 

czwartek, 21 października 2010

Hieronim Korcz



   Pogadali chwilę. Hieronim Korcz pomyślał, że mogliby się zaprzyjaźnić, szczerze pragnął być przyjacielem i oczekiwał przyjaźni. Jednak nazbyt przybliżył usta do lustra i oczy rozmówcy zasnuła mgła.
   Hieronim Korcz nie widząc jego oczu stracił entuzjazm i postanowił jeszcze przemyśleć kwestię przyjaźni. Potem ewentualnie wrócić do rozmowy jeśli ten facet w lustrze nadal tam będzie.


środa, 20 października 2010

inny wiersz o ptaku






Któregoś dnia pod wieczór znalazłeś w ogrodzie
między astrami a lewkoniami ptaka
trzepotał skrzydłami bezradnie
tłukąc nimi o ziemię
wziąłeś go w ręce
przyjrzałeś się uważnie
krzyczał ochryple i niespodziewanie głośno

Położyłeś ptaka na ścieżce i patrzyłeś
jak leży z szeroko otwartym dziobem
konwulsyjnie łapie powietrze

Poszedłeś do domu i przyniosłeś nóż
przykucnąłeś i przymykając oczy przebiłeś nim ptaka
potem go zaniosłeś w pobliże świerka
wykopałeś dołek i zasypałeś w nim truchło
z przebitym ptasim sercem
ułożyłeś kamień
wróciłeś na ścieżkę wtarłeś nóż
krople krwi o ziemię
otrzepałeś buty i ruszyłeś do domu

Nocą śniły ci się ptaki na błękitnym czystym niebie
srebrne
a ty między nimi fruwałeś zupełnie wolny
rano pamiętałeś że sen był piękny
smarując miodem chleb i nalewając kawę do kubka
myślałeś – przecież nie mogłem zakopać go żywego
a ten błękitno srebrny sen o wolności
teraz wraca do ciebie  




poniedziałek, 18 października 2010

wiersz wyszeptany






przejdź przejdź przeze mnie
przejdź na wskroś
jestem na oścież
nie zatrzymuj się
we mnie jest tylko kłębek powietrza
i jego porządek
trochę pragnień
kawałek drogi nie dla ciebie
a dla mnie
ale mi obiecaj
że kiedyś wrócisz
tak jak się wraca do swoich miejsc
by podlać kwiaty
nawet te które uschły
tak jak po to
by zetrzeć ze stołu kurz
i napić się przy nim
z kubka chłodnej wody




Hieronim Korcz




   Hieronim Korcz postanowił przed wyjściem do pracy sprawdzić zwyczaj pewnych ludów i przysiadł. W trakcie przysiadania sprawdził biorytm na dziś, horoskopu już nie sprawdzał. Postanowił wytrwać w przysiadaniu jak najdłużej, precyzyjniej – do kolacji. Według biorytmu jego psychika i wola leżały w gruzach.
   Cichutko pomyślał jeszcze – Dwie sety i śledź, chciałbym pogadać z kimś o tym.


niedziela, 17 października 2010

wiersz o porannym spacerze







Zanim dzień stanie się nieznośny
zanim tęcza mnie uwiedzie bielą
idę posłuchać jak mruczy miasto
o czym szepcą do siebie chodziarze
i o czym do siebie nie szepcą
idę poczuć na skórze zaśpiew
ulic parków i pubów z piwem i śmiechu
plotącego warkoczyki na karku brzasku
tam idę gdzie jestem
oddycham bruzdami wyżłobionymi stopami w chodnikach
i ścianami na których matowieją ślady
po rękach i paznokciach

Ku chmurom porywają mnie październikowe krople z nieba
i z nimi
spadam na skrzydła liści na
sierść przemykających chyłkiem kotów
na powieki domów
dygocących od jesiennych razów
od ciosów ślepych i zimnych

Zanim dzień stanie się nieznośny
zanim wyschnie muzyka w studni poranka
wypijam kawę
i idę na brzeg czasu posłuchać jak szemrze płynąc
rzeką ku oceanom
jeszcze nie zasypanych kotwicami
dotykam w nim żagli i napełniam je ciepłym oddechem
niech popłyną w nieznane
słychać smutne pieśni żeglarzy
i radosny gwar w portach już słychać
zanim dzień stanie się nieznośny
wewnątrz mnie serce uderza
rani spokój krwi
roznosi ją po najdalsze dotknięcia
wewnątrz mnie krew oddycha
coraz szybciej i łapczywiej
po utratę tchu




piątek, 15 października 2010

dziewiąty wiersz o ptaku



Dzień ósmy

Byłem na Wzgórzu Spalonej Wieży
oparty o zwyczajnie ciepły kamień
rysowałem patykiem w świetlistym chłodnym powietrzu
wzory które rozumiały tylko same siebie
patrzyłem na ogromny lej
wykopany niegdyś przez ludzi
dobywających piasek do budowania swoich domów
i zagród
a może ich cieni
ludzie ci pozostawili drogę na wzgórze
kamienistą i twardą
raniła boleśnie stopy i ich ślady
drogę do chodzenia
w miejscu leja wykopanego na szczycie wzgórza
kiedyś stała spalona wieża
a może jej cień
czarna bez okien bez drzwi i bez nieba
jacyś ludzie zanim zaczęli dobywać spod niej żwir
rozebrali ją cegła po cegle
na budulec swoich domów i zagród
swoich szczęśliwych dni
zanim odeszli
tak zwyczajnie jak to ludzie odchodzą
dno leja było porośnięte brzozami
miałem chęć zejść i kopać
nie było jednak domu do budowania
ani zagrody
ani ich cienia
od strony Zajęczego Wzgórza
a może od strony jego szelestu
unoszącego się nad północnym horyzontem
choć było za daleko
słyszałem szelest ptasich skrzydeł
a może jego cień
wstałem i ruszyłem przed siebie
kamienistą twardą drogą
która raniła stopy boleśnie
w świetlistym chłodnym powietrzu

W kierunku Górki prowadziła droga na północ
po obu stronach rosły wiekowe kasztanowce
szeleszcząc liśćmi i opadającymi kasztanami
tak jak wiatr szeleści o szybę domu
póki szyba jest
i póki jest okno
póki jest dom
kiedyś jeden z kasztanów posadziłem w ziemię
jak we własne ciało
wyrosło z niego małe drzewko
z jasnozielonymi szelestnymi liśćmi
i było jak nadzieja piękne jak nadzieja
nim uschło i odfrunęło
przez świetliste chłodne powietrze
tak zwyczajnie
jak to odfruwają małe drzewka

W połowie drogi do Górki
a Górka nie była górką
była krawędzią płaskowyżu
górką w jedna stronę
stała brukowana polnym kamieniem droga donikąd
prowadziła od drogi którą szedłem
na wschód
zrazu przez świetliste chłodne powietrze
potem przez słoneczny ciepły dzień
urywała się nagle
jakby ktoś kto ją wyśpiewywał idąc
stracił nagle głos i tak został niemy
nie było śladów ani ich cieni
była tylko kotlina porośnięta suchą rachityczną trawą
otoczona horyzontami
nad którymi prócz jasnego nieba
nie było nawet szelestu
tylko niedorzeczny w tym miejscu
ptasi świergot
w ciepłym słonecznym powietrzu

Dopiero kiedy wszyscy odeszli
zasypałem na Górce studnię
każdy odszedł do swojej winnicy
w winnicach czeka się na zbiory
a każdy czeka inaczej
przez świetlistość w chłodnym powietrzu
odeszli jeden po drugim
tak zwyczajnie jak to ludzie odchodzą
na końcu biegły dzieci z lalkami i miśkami na sznurkach
zasypałem studnię bo mieszkało w niej echo
a może jego cień
i kawałek nieba
po co studni kawałek nieba i echo jak cień
nosiłem długo kamienie i ziemię
zrazu nie wiedziałem co zrobić z cembrowiną
zostawiłem ją by była
znużonemu do siedzenia
w chłodnym powietrzu

Z Górki poszedłem w dół drogą
po jej obu stronach rosły stare jawory
ułatwiając chłodnym szelestem drogę ślepemu
bo poza nimi stała cisza przepiękna
a może jej cień
i mamiła ciepłem wyciągnięte ślepe ręce
opodal Dołów minął mnie ten chłopak
którego nazywałem głupkiem
bo uśmiechał się zawsze łagodnie
nawet do skrzydlatych szelestów
jakby był szczęśliwy
albo jakby nie wiedział co to szczęście
chciałem go pozdrowić gestem
ale zanim zdążyłem unieść rękę
w jego miejscu były tylko ślady stóp
a może ich cienie
jak to tak że stare jawory
nie potrafią zwyczajnie frunąć
unosząc swoje korzenie ich cienie i zasypaną studnię
przez świetlistość w chłodne powietrze

Na dole stał akacjowy zagajnik
słodkawym zapachem przy skrzyżowaniu
którejś nocy rozpaliłem w nim ognisko
takie zwyczajne z chrustu akacjowego
bo mi nocą zimno było
kiedyś poszedłem dalej prosto
zamiast jaworów po bokach drogi stały jesiony
jakby rzadziej niż jawory
tam gdzie droga ostro skręcała
na północny wschód
u podnóża wysokiej
porośniętej podbiałami skarpy
był staw częściowo zarośnięty trzcinami
kiedy przystanąłem słyszałem szloch
a może jego cień
ludzie zanim odeszli
tak zwyczajnie jak to ludzie odchodzą
mówili że to szloch matki
w tęsknocie za dzieckiem
ale może to szeleściły trzciny
a może ich cienie
choć słyszałem szloch spośród podbiałów
rosnących na skarpie
w świetlistym chłodnym powietrzu

Na skrzyżowaniu skierowałem się na zachód
w stronę wąwozu którym niegdyś jeździły pociągi
takie zwyczajne z parowozami i tak dalej
po żelaznych zwyczajnych szynach
potem przyszli jacyś dziwni ludzie rozebrali tory
wywieźli je gdzieś i zrobili porządek
lecz niedokładnie
przez wąwóz nadal jeżdżą cienie pociągów
a ja mam drogę z szarego piasku
do chodzenia

Szedłem bardzo rozważnie ustawiając stopy
by nie ominąć w świetlistym chłodnym powietrzu
żadnych śladów stóp
a może ich cienia
w miejscu gdzie droga skręcała lekko na południowy zachód
którejś nocy tuż sprzede mnie zerwał się ptak
i z łopotem skrzydeł
na oścież przeze mnie odfrunął
krzycząc wskroś
przez chłodne powietrza
chyba widziałem wtedy niebieskie światło
a może jego cień

Na maleńkiej łące w wąwozie
po prawej stronie
pachniała miodem pasieka pana Lorenca
kilka uli z których odłaziła płatami stara zielona farba
unosił się nad nimi pszczeli szelest
niosąc przez świetliste chłodne powietrze
pyłek z kwiatów akacji i z kwitnącej koniczyny
a może z ich cieni
na ciemnozielonej ławeczce przycupnięty do jesionu
szeleścił wrośnięty w nią cień kapelusza
zsuniętego na tył głowy
przez słodki sen o miodzie i o spokoju
przez zwyczajny sen o słodkim miodzie

Po drugiej stronie wąwozu
niemal ma samej krawędzi wysokiej skarpy
stał dom starej kobiety
z szarym dachem otoczony krzakami polnych róż
z oknami bez okien
z drzwiami bez drzwi
nie mieszkała w nim stara kobieta
ani nie mieszkała w nim jej samotność
może tylko jej cień
w wilgotnym cieniu pleśni
w świetlistym chłodnym powietrzu

Za wąwozem jacyś dziwni ludzie
przegrodzili drogę płotem
takim zwyczajnym z drutu
i zaorali za płotem pas ziemi
inni zamienili domy stojące za pasem zaoranej ziemi
w oddech śmierci
podszedłem i oparłem ręce o płot
wypatrywałem w świetlistym chłodnym powietrzu
między domami cieni
ale nie było ich
tylko ptak potrafi przefrunąć
nad płotem ze zwyczajnego drutu
i nad pasem zaoranej ziemi
stałem więc długo z rekami opartymi o płot
a może o jego cień

Zapytałem – Jak to tak
kto widział niebieskie światło
kto słyszał szelest skrzydeł ptaka

Potem cofnąłem się i ściąłem drzewo
takie zwyczajne klon
miał szarą spękaną nieco ciepłą korę
rósł po lewej stronie u wylotu wąwozu
kiedy rąbałem pień
i ocierałem pot z twarzy i krew z dłoni
chyba słyszałem szelest skrzydeł ptaka
przez świetliste chłodne powietrze
na ziemię leciały wióry białe i kremowe
pachniały cierpko i soczyście
to w ten zapach i zapach potu runęło drzewo
z miękkim trzaskiem
jakby ze stołu na podłogę spadło
wyjęte z piersi drewniane serce
i rozdzieliło podłogę na dwie podłogi
obie do chodzenia
ptak jak to ptak fruwał gdzieś po ptasiemu
a w moich płucach krzyczało chłodne świetliste powietrze

Wzdłuż płotu biegła ścieżka
wiła się zabawnie
między kępami wysokiej trawy i kamieniami
poszedłem nią w prawo aż do wzgórza
przez chłodną wykę zmieszaną z lucerną
i polnym groszkiem
a potem przez ciepłą trawę na szczyt wzgórza
nazywałem je Wzgórzem Zajęczym
przez świetliste chłodne powietrze
myszy zmykały do mysich norek
a może do ich cieni
i było szelestnie było pięknie
na skraju wąwozu chłodno pachniały bzy białe i fioletowe
a motyle chłodno znikały w pyszczkach jaszczurek
usiłowałem dostrzec Wzgórze Spalonej Wieży
jednak tylko jego zarys szeleścił nad horyzontem
może było za daleko
a może jego cień
wskroś martwych gałęzi martwego klonu
za pasem zaoranej ziemi
stały domy które jacyś ludzie zamienili w ich martwy oddech
który stał pośród cieni
których nie było

Zapytałem – Jak to tak
kto widział niebieskie światło
kto słyszał szelest skrzydeł ptaka

Ze wzgórza poszedłem na północ
w stronę odległych wiązów
płynął tam strumień przez świetliste chłodne powietrze
i przez chłodne lśnienie kaczeńców
a może ich cieni
szedłem przez wysoką ciepłą trawę
raniłem do krwi nogi o jej źdźbła
rozważnie ustawiając stopy
by nie deptać mysich norek
ani norek zajęczych
ani ich cieni

Pochylony w strumieniu
obmyłem ręce i twarz
nabrałem pełne dłonie pragnienia
czułem jak woda szeleści mi na palcach
i między nimi
wyszedłem na wschodni brzeg
w świetliste chłodne powietrze
i nadal w rękach miałem pełno szelestu
chyba słyszałem ptasie skrzydła
gdzieś w dali
a może ich cień
wtedy przyszedł chłopiec – powiedział
Przyniosłem ci kij chcę iść z tobą
Nie chłopcze – odrzekłem – jeszcze nie teraz
Oparłem ręce na kiju i ruszyłem na północ
zgodnie z biegiem strumienia
w kierunku jeziora na którym była wyspa
zrazu między wiązami
potem wśród buków i krzewów leszczyny

Bliżej jeziora strumień rozlewał się szeroko
w mokradła pełne olch trzcin i pałek wodnych
przecinała je grobla
po której kiedyś jeździły pociągi
takie zwyczajne z parowozami i tak dalej
potem przyszli jacyś dziwni ludzie i rozebrali szyny
zrobili porządek
lecz niedokładnie
po grobli nadal jeżdżą cienie pociągów
drogę pozostałą po torach zarosły krzewy i drzewa
nie ma drogi do chodzenia
został jednak most
taki zwyczajny drewniany na palach
zmurszały porośnięty mchami i chaszczami
most w jedną stronę
przez świetliste chłodne powietrze

Bardzo rozważnie ustawiałem stopy
bo choć wiele razy patrzyłem na most
a może na jego cień
nigdy nań nie wszedłem
oparłem ręce na kiju
i starannie zostawiałem ślady
w świetlistym chłodnym powietrzu
na wszelki wypadek na zaś
kiedy byłem na środku mostu
chyba słyszałem szelest skrzydeł ptaka
gdzieś z dali
a może to moje ślady zamieniały się w cienie
może szeleściły trzciny albo olchy
za mostem nie było płotu
ze zwyczajnego drutu
nie było pasa zaoranej ziemi
była polana zarośnięta ciepłą trawą i polnymi makami
i była droga
nie do chodzenia

Idąc w kierunku południowego brzegu
jeziora na którym była wyspa
przeszedłem przez martwy cmentarz
z którego odeszły cienie
tak zwyczajnie jak to cienie odchodzą
przez świetliste chłodne powietrze
większość kamieni była
zanurzona w szeleście trawy rdestów i pokrzyw
ale miejscami rosły ciepło jeżyny
słodkie acz nieco cierpkie
a ja głodny byłem

Z południowego brzegu jeziora
na którym była wyspa
wypływał mały strumień
brzegi jacyś ludzie umocnili faszyną
woda płynęła wąskim korytem szeleszcząc czysto
wszedłem weń obmyłem ręce i twarz
nabrałem pełne dłonie pragnienia
woda szeleściła mi na palcach i między nimi
niemal zagłuszając snujący się znad jeziora
szelest skrzydeł ptaka
a może to wiatr nad wodą szeleścił
może jego cień
może razem dwa cienie
złapałem dwie ryby
w małym strumieniu który szeleścił
wbijając w nie oścień
rozpaliłem ogień w świetlistym chłodnym powietrzu
upiekłem ryby i zjadłem powoli
bo głodny byłem

Na polanie opodal
pełnej chabrów krwawników motyli
patrzyłem na drogę
jak na horyzoncie szeleści
skręcając na wschód w stronę wielkiego miasta
ze złotymi kopułami
gwarnego
pełnego dobrych i złych ludzi
z których każdy o zmierzchu
pisał zmęczonymi rekami
w świetlistym chłodnym powietrzu
by przez sen nie zapomnieć
przez marzenia by nie zapomnieć
- jutro będę szczęśliwy
jutro będę szczęśliwy
nim napis zgaśnie brzaskiem
w świetlistym chłodnym powietrzu
     oparłem plecy o zwyczajnie ciepły kamień
położyłem na ciepłej trawie kij
oparłem na nim ręce
a może na jego cieniu
i zmęczony zasnąłem spokojnie
w chłodnym powietrzu