Nie obawiajcie się, próbujcie czynić dobro. Tylko dobrem można przemóc zło. Czasem nie wychodzi, albo wychodzi na opak. Tylko próbując czynić dobro, można spotkać się ze swoim uśmiechem. Nie ma znaczenia, że często się mylimy, ważne, by próbować. Czyńcie dobro. Oto zasada moralności.
Jakie
nagłe to zamykanie świata
- w
wieku pięćdziesięciu dwóch lat przyznajesz
się że pozostał
ci tylko ten kraj
z doliną z rzeką w poprzek i
mową której używasz - jeśli
coś jeszcze czasem mówisz i
ta kobieta o
której przyzwyczaiłeś się myśleć i nieprzeczytanych rosnąca
wciąż sterta stron
Jakie
nagłe to osaczenie ciebie wśród
ścian które mimowolnie oswajasz słowem dom
Skrzaty
postanowiły zburzyć barierę milczenia, którą wcześniej, z
powodu niesnasek, wzniosły wspólnym wysiłkiem. Skądinąd każdy
wznosił swoją, z papierków, różnych paprochów, martwych much,
kociej sierści i takich tam.
Powstał hałas
nie do opisania, bo każdy skrzat miał bardzo wiele do powiedzenia i
starał się wyrażać dosłyszalnie. W efekcie wszystkie pozatykały
sobie uszy zatyczkami i nastała cisza, dla nich.
Czasem tylko nad ogólny zgiełk wzbijał się wrzask w
niebogłosy, bo jakiś skrzat przestawał słyszeć własne myśli.
Ponadto nocą skrzaty chrapały wyraźnie głośniej, niepewne, czy śpią.
Hieronim Korcz
kończył przygotowania. To już jutro – myślał raz po raz z
narastającym niepokojem. Jedni oczekują nieszczęść trzynastego,
a on właśnie jutro, przy tym nie był przesądny, a jedynie wyjątkowo głęboko
doświadczony.
Przezornie wziął
na jutrzejszy dzień wolne w pracy, kupił zgrzewkę wody do picia, zamknął na
klucz bramę, furtkę i drzwi wejściowe, spuścił rolety w oknach.
Następnie odłączył i wystawił akumulator w aucie, wyłączył
wodę, prąd i gaz, odłączył antenę tv, sprawdził okienka w piwnicy i nakarmił kota na
zapas. Potem wyłączył telefony i przebrał się w wygodne ubranie.
Czekało go
dwudziestoczterogodzinne czuwanie w stałej gotowości do obrony
przed napaściami i atakami wrednego losu. Poprawił leżący w zasięgu
reki na stoliku młotek, sprawdził w lustrze determinację w wyrazie twarzy. W końcu skrupulatnie sprawdził wszystko jeszcze raz i w zapadającym
zmroku usiadł wygodnie w ulubionym fotelu.
Hieronim Korcz,
choć nieco przestraszony, był gotów, na wszystko.
Skrzaty rozważały
rozbudzenie w sobie potrzeby czytania, bo poza czytaniem kartek z
kalendarza i różnych szpargałów podczas nocnikowych medytacji,
nie czytały nic. Po namyśle i konsultacjach doszły jednak do
wniosku, że zwyczaje nie są po to, żeby je zmieniać, a po to,
żeby były.
Poza tym skrzaty w
dzień były bardzo zajęte lenistwem i myśleniem o różnych galimatiasach,
kwestiach nieukierunkowanych, absurdalnych i wątpliwych hipotezach,
niedorzecznościach, różnego rodzaju wyobrażeniach, oraz o
licznych gatunkach bzdur. Natomiast czytanie wieczorem, szczególnie
w łóżku, jest wyjątkowo złym pomysłem. Skrzaty znały z
opowieści wiele przypadków, kiedy skrzat czytający w łóżku
zapomniał zgasić świecę i kiedy się budził, spostrzegał, że
całkiem się spalił.
Hieronim Korcz
zaobserwował u siebie pewną prawidłowość, otóż wieczorami czuł
się zmęczony i klapnięty, natomiast o poranku wypoczęty i rześki.
Świat jest Boży – westchnął. Postanowił zmienić nieco
porządek swojego dnia, tak, aby zminimalizować czas zmęczenia, a
poszerzyć przestrzeń rześkości. Zaczął od wczorajszego
wieczoru.
Położył się
spać nie, jak miał we zwyczaju, między północą, a pierwszą,
lecz już ok. dziesiątej. Po kilku wspaniałych, zaznaczonych
narcyzmem chwilach pojawił się problem. Hieronim Korcz nie mógł
zasnąć. Zrazu zaczął się wiercić, coraz bardziej niespokojnie,
aż się spocił i dał spokój. Potem próbował liczyć barany
skaczące przez płotek. Mniej więcej po 240 zamiast liczyć,
mordował w locie te skaczące barany, na początku bejsbolem, potem maczetą. Zrezygnowany wbił wzrok
w sufit i wtedy zaczęły mu się przypominać sytuacje, kiedy
popełniał gafy, kiedy się ośmieszał, wszystkie kosze jakie
dostał, chwile, momenty, kiedy zawiodła go męskość, zdarzenia, które
pokazywały jasno, jakim jest nieudacznikiem, porażki zawodowe,
zgubione pieniądze i dokumenty, zgubione klucze do domu, kretyńskie
zakupy, na jakie dał się naciągnąć, imprezy na których się schlał i zbłaźnił, i jeszcze wiele sytuacji, do
których zazwyczaj wstydził się przed sobą przyznać.
W efekcie,
kompletnie rozjechany, zasnął zajęczym snem ok. czwartej nad
ranem, a o piątej wstał. Był zdruzgotany, sponiewierany fizycznie i
psychicznie. Przemył twarz, niechętnie przyglądając się swojej
sinej cerze i worom pod oczami. Zamiast kawy zaparzył sobie melisę
i sączył ją klnąc gardłowo, szpetnie, nieustępliwie.
Po drugim kubku
melisy Hieronim Korcz zadzwonił do pracy, że bierze wolne, ubrał
się i pomimo siąpiącego chłodnego, październikowego deszczu,
poszedł na długi spacer gdzieś, wszystko jedno gdzie, byle dalej od siebie.
Człowiek, kiedy staje wobec choroby
nowotworowej, doświadcza przede wszystkim zrazu niedowierzania, a
potem obezwładniającego lęku, pyta – ile mi jeszcze czasu
zostało. A czas, to jedyny oręż jaki mu pozostał, właśnie czasu
nie można trwonić, ani chwili, bo ta choroba jak żadna, nigdy nie
czeka.
Nie jest tak, że podejmuje się walkę
z chorobą. Poddanie się leczeniu, aktywna współpraca z lekarzem,
przestrzeganie zaleceń, zaufanie do lekarza, przekonanie o
słuszności podejmowanego działania, to wszystko chroni energię,
jest ważne. Jednak to, co najważniejsze, to walka ze sobą.
Człowiek dotknięty rakiem zostaje sam
z chorobą, dla bliskich i znajomych to temat tabu. Nikt z otoczenia nie chce przyjąć do wiadomości, że choroba uniemożliwia udział w życiu
na normalnym poziomie aktywności. Przecież to nie zawał, po którym
trzeba na siebie uważać, nie wylew i po nim częściowy paraliż,
to tylko śmierć w duszy i w rękach.
Człowiek chory na raka musi podjąć
walkę ze sobą, ze swoimi myślami, paraliżującym lękiem,
słabością, z poddaniem się stracie, z niewiarą. Musi przyjąć i zaakceptować swoją słabość, i wynikające z niej ograniczenia, a
jednocześnie chronić resztki energii do aktywnego leczenia, chronić
przed apatią, depresją, zniechęceniem, bezsilnością, a zwłaszcza przed trwogą.
Każdy zdaje sobie sprawę z
nieuchronności śmierci, każdy wie, że go spotka, kiedyś, jakaś.
Może jutro, a może za czterdzieści lat, po co więc sobie tym
zaprzątać codzienność. Rozmyślania na ten temat są jałowe i
bezowocne, rozmyślania o niewiadomym. Jeśli jednak człowiek
dowiaduje się, że jest chory na raka, niewiadome staje się
wiadomym. Nie myśli już, że kiedyś, myśli o najbliższej zimie,
a może o wiośnie, albo lecie, tym, co będzie niebawem. Każdy
gest, każde słowo, każdy czyn staje się bardzo ważny, rodzi się
obawa przed nieodwracalnie dokonanym, czasem paraliżuje niemoc z tym związana.
Do niedawna obca, stanowiąca temat
tabu śmierć zaczyna na człowieka patrzeć z lustra, zapełniać
dni i noce, jawę i sny. To tu trzeba podjąć walkę, ze swoją
psychiką, nie z chorobą. Ochronić w sobie wolę życia, tę
tęsknotę i dogłębne przekonanie, że nie, że jeszcze się nie
nażyłem, że jeszcze do zimy, może do wiosny, albo do lata, a może
jeszcze rok.
Nasuwa się banalne pytanie. - Czy kiedy nie można mieć, czego się chce, można zadowolić się czymś gorszym? Każdego dnia na nowo, człowiek chory
na raka podejmuje walkę z bezsilnością i brakiem woli. Dzień za dniem, bez chwili wytchnienia.